Tak, taaak, taaak! Oczywiście zdaję sobie doskonale sprawę, że w naszym kraju jest multum ludzi, którzy mają pieniądze, przeprowadzili się (lub zakupili siedliska na weekendowe dacze) na wieś i stworzyli dopieszczone wiejskie cacka. W moim – a teraz już w „naszym” – przypadku jednak wiejska odyseja ma dość odmienny charakter. Mnie bowiem w pewnym momencie, ściślej biorąc – po podniesieniu zapadniętej XIX wiecznej chałupy (która, dodam, przetrwała obydwie światowe wojny jako jedna z niewielu na tamtych terenach), zrobieniu dachu i komina, wstawieniu drzwi i okien oraz zamontowaniu wewnętrznej izolacji przykrytej karton-gipsami NAPRAWDĘ SKOŃCZYŁY SIĘ PIENIĄDZE… No i co teraz?

Aha, warto też dodać, że na działce nie było nic: mam na myśli dostęp do podstawowych mediów (w tym brak jakichkolwiek planów, mapek, projektów przyłączy itp. itd.), instalacje w typie: kable elektryczne, puszki, „siła”, rury wodociągowe i kanalizacyjne, szambo i w ogóle wszystko to bez czego już teraz nie wyobrażamy sobie codziennego funkcjonowania. Nie było więc nic, a dodatkowo łącznie z konstatacją braku funduszy (nieco powyżej średniej krajowej, praktycznie całkowity brak dodatkowych „fuch” i całe mnóstwo różnych innych pilnych i niemałych wydatków na życiowym zakręcie) po pewnym czasie okazało się, że: a) dom znów zaczyna się zapadać, b) jedna ściana wypada, c) regularnie co roku pęka pod domem „jakaś” rura z wodą i wody nie ma – a raczej jest tylko nie w kranach, a leci gdzieś pod chałupę! Te wymienione trzy ostatnie punkty zawdzięczam lokalnym geniuszom sztuki budowlanej, którzy:
ad.a) zamiast podlać gdzie trzeba betonem, aby ponadstuletnia konstrukcja mogła się utrzymać podsypali… piaskiem (nie muszę chyba dodawać, że płaciłam „na odległość” za worki z cementem, a nie za sam piach);
ad.b) nie skręcili ze sobą wsztukowanych bali (w pewnym momencie mój najmłodszy 5-letni wtedy synek mógł jeden z nich wyjąć swoją rączką), więc bale skręcało jak śmigła i wywalało ze ściany („ojeeej a CO się pani tutaj staaaałooo? słyszałam, gdy ktoś znajomy lub nieznajomy przychodził po raz pierwszy na działkę…uuppps!);
ad.c) nie chodziło o to, że nie spuszczałam wody na zimę, a raczej hydrauliczny geniusz użył niestosowanych już teraz rur jakiegoś starego typu oraz na pewnej głębokości nie zrobił odpowiedniego spadku (jakbyyyy…grawitacja?). W związku z tym co roku kolejny fragment rur trzeba było zastępować idącymi po ścianach wewnętrznymi, co w żadnym razie historycznym wnętrzom autentyzmu ani uroku nie przysparzało.

Tak więc drobniejszych i większych kłopotów nie brakowało, ale też jak zwykle nie brakowało ułańskiej fantazji i woli działania. Należę bowiem do tego rodzaju ludzi, których w głęboki stres wpędza perspektywa „nic nierobienia”. Skoro więc „jest co robić – oj jest!”, to fantastycznie będzie działać!

Jednocześnie mogłam zastosować w praktyce moją ukochaną zasadę „zero waste”. Odwołałam się więc do OLX: meble do kuchni – 150 złotych, nic że każdy „z innej parafii” (oklei się drewno-udającym czymś (; ), wersalka z dwoma fotelami – 200 złotych, narożnik – 100 itp. itd.). Zrobiłam też porządki w mojej wielkiej warszawskiej piwnicy i postanowiłam wykorzystać z nazbieranych tam rzeczy wszystko co się da! Z czasem przyjęłam też filozofię taką, że jak tylko uzbieram kilkaset złotych to będzie szło „na chałupę” oraz że własnoręcznie sama, a teraz z Wojtkiem i rosnącymi szybko synami, zrobię jak najwięcej – żeby nie płacić za robociznę.

I dlatego każde kolejne zaspokajane apetyty w stylu „w tym roku dam do zamontowania karton-gips na tej ścianie i pomaluję resztę tamtego pokoju oraz kupię na targu staroci za grosze trochę wiejskich filiżanek, a może dam do przerobienia na zasłony stary materiał – będzie ładnie (!)” przynoszą naprawdę mnóstwo satysfakcji i radości!

Co do Wojtka, to gdy zobaczył stan „wtórny” po odratowaniu domostwa, na początku nieco się zdziwił (; a potem uznał, że bez niego status quo skazane jest na utkwienie już na zawsze w martwym punkcie. No i poszukał swoich wyzwań i radości. Zgoła innego rodzaju: „w następne lato zwalę tę syfną polepę z poddasza (bo non stop sypie się rodzinie przez dziurawe dechy na głowę brudny gliniany pył i stara słoma), a potem trzeba jakoś wreszcie wyprostować tę ścianę!”. Oczywiście nadal dzielnie pomagał mój tata, który wyspecjalizował się zwłaszcza w rżnięciu zalegającego na działce drewna! 

Odnawianie (a nawet – ratowanie) w ten sposób starego domu stało się więc wielką wieloletnią przygodą, którą mamy zamiar kontynuować dopóki starczy nam sił. Cóż – prace przyspieszyły, a my często pod koniec dnia jesteśmy tak zmęczeni, że nie mamy już nawet siły rozmawiać. Mimo to nie jest mi już tak smutno, że nie mam tylu pieniędzy, by zapłacić remontowej ekipie, która wejdzie i za odpowiednią opłatą  w ciągu kilku miesięcy zrobi wszystko profesjonalnie i dokładnie. Po to – byśmy mogli wreszcie usiąść i odpoczywać w wiejskim siedlisku. Bo cóż ja bym ze sobą poczęła, gdyby „nie było co robić”?

A jak to wszystko przebiegało w latach – zobaczcie sami!